Przygody życia
Warto pokonywać wszystkie przeszkody, by przeżyć przygodę życia
Przygoda z Japonią tradycyjnie rozpoczęła się od problemów. W ostatniej chwili otrzymałam informację o możliwości wyjazdu na sześciotygodniowy staż finansowany przez rząd japoński w ramach programu „Narodowy Plan Rozwoju Japonii”. Zgłoszenie zawierało szereg dokumentów, które należało wypełnić. Załącznikiem do wniosku miał być m.in. raport dotyczący rozwoju regionalnego, oczywiście w wersji angielskiej. Z tym załącznikiem, jak ocenili to na miejscu Japończycy, nieźle sobie poradziłam. Miałam natomiast pewne techniczne trudności z samym wnioskiem zgłaszającym moją osobę na staż. Otóż, musiałam wypełnić go na maszynie elektronicznej, co też uczyniłam po raz pierwszy mając do czynienia z tym urządzeniem. Zapewne ten pierwszy raz sprawił, że przyciskając guzik „wyrzucający” wypełniony wniosek z maszyny, spowodowałam przedarcie bardzo delikatnego dokumentu. Byłam załamana, pomyślałam – taka szansa przeszła obok. W następnej minucie rozpacz dodała mi energii, wiedziałam, że na nowy druk wniosku nie mam co liczyć, bo termin złożenia dokumentów mija następnego dnia. Potwierdził to organizator wyjazdu dodając, że i tak najprawdopodobniej mój wniosek nie zostanie rozpatrzony pozytywnie, ponieważ staż adresowany jest do pracowników administracji rządowej a nie samorządowej (regionalnej). Nie mniej jednak zachęcił mnie do wysłania, nawet podartego wniosku. Skrzętnie to uczyniłam dodając list do Ambasadora, w którym przeprosiłam opisując całe zdarzenie powodujące przedarcie wniosku i nie mając zbytniej nadziei na uzyskanie stażu o całej sprawie zapomniałam. Jakaż była moja radość gdy po kilku tygodniach, dostałam zaproszenie na wyjazd. Był to pierwszy rok, gdy Japonia zaprosiła aż dwie osoby z Polski, w tym przedstawiciela regionu. Byłam dumna i szczęśliwa. Morał z tej historii jest taki, najważniejsza jest konsekwencja w działaniu, nigdy nie należy rezygnować.
Wiara w siebie czyni cuda
W życiu wyznaję zasadę wykorzystywania wszystkich szans. Tak było w przypadku mojego wyjazdu na studia do Stanów Zjednoczonych. Dowiedziałam się, że istnieje możliwość składania wniosku o przyjęcie na studia finansowane przez Kongres Amerykański, prowadzone przez Georgetown University, na niecałe dwa dni przed upływem terminu. Oprócz wypełnienia wniosku, musiałam znaleźć dwóch przedstawicieli wskazanych instytucji, którzy zarekomendują moją osobę jako odpowiedniego kandydata. Przyznam nie było łatwo. Piekielne tempo i co najgorsze moje umiejętności językowe bliskie zeru. Ale chęć udowodnienia, że sobie poradzę była silniejsza niż wszystkie napotkane przeszkody. Zgłoszenie wysłałam w terminie, po czym na dobrych kilka miesięcy zapomniałam o całej sprawie. Cóż to było za zaskoczenie, gdy dostałam zaproszenie na rozmowy kwalifikacyjne. Pojechałam do Warszawy pełna obaw, bo jak mam uczestniczyć w rozmowach kwalifikacyjnych skoro nie znam angielskiego? Moją edukację zakończyłam na etapie „W kuchni stoi stół i wisi lampa”. Tak jak się spodziewałam nie było łatwo. Wśród kandydatów byłam jedną z niewielu osób niemówiących po angielsku. Zaraz na początku, zaproponowałam prowadzenie rozmowy w języku polskim, tym samym już na wstępie „amerykańskie 75% za wejście” zmarnotrawiłam pewnie do zera. Podczas rozmowy dyrektor programu zachęcał mnie do wyboru kierunku związanego z rozwojem regionalnym, ja natomiast upierałam się przy studiowaniu zarządzania finansami, gdyż tak naprawdę tej wiedzy potrzebowałam. Na koniec chcąc po raz ostani zachęcić mnie do zmiany zdania, zagroził, że jeżeli pozostanę przy swoim wyborze nie pojadę do Ameryki. Odpowiedziałam, że nie zależy mi na Ameryce ale na wiedzy, którą jak nie za oceanem to zdobędę w kraju. Po kilku tygodniach własnym oczom nie wierzyłam gdy dostałam informację, że wstępnie zakwalifikowano mnie do programu i zaproszono do Cieszyna na półroczną naukę języka oraz przygotowanie do ewentualnego wyjazdu na stypendium. Od tej pory 24 godziny na dobę obcowałam z językiem angielskim, początkowo niewiele rozumiejąc, a na koniec zdając państwowy egzamin, umożliwiający mi wyjazd. Zapewniam, warto było!
Nawet najtrudniejsze egzaminy można zdać na piątkę
Na kilka dni przed wyjazdem do USA po półrocznej intensywnej nauce angielskiego słuchałam przemówienia Prezydenta Clinton’a i wpadłam w samozadowolenie (po raz pierwszy i mam nadzieję ostatni w życiu) – wszystko ROZUMIAŁAM. Jeszcze wówczas nie wiedziałam, że po to by każdy obywatel amerykański, nawet najprostszy człowiek wszystko zrozumiał, przemówienia przygotowuje sztab ludzi i to tak przygotowuje, by zrozumiał nawet Polak nieznający angielskiego. Nie mając pojęcia o socjotechnicznych sztuczkach pełna wiary w siebie wyruszyłam na podbój Ameryki. Pierwsze zajęcia miałam z makroekonomii. Nie dość, że trudny przedmiot, to jeszcze w obcym języku z tysiącem specjalistycznych, ekonomicznych zwrotów. Niewiele rozumiałam. Po dwóch tygodniach nauki, pierwszy test z tego przedmiotu. Nie tylko, nie rozumiałam ani pytań, ani odpowiedzi to jeszcze ten okrutny zwyczaj. Amerykanie często stosują zasadę, że wśród odpowiedzi jedna jest nieprawidłowa i za nią dostaje się punkty ujemne, trzy są prawidłowe, ale wśród nich jedna idealna i za nią są punkty dodatnie. Nigdy nie miałam szczęścia do zgadywania i tym razem było podobnie. Pewnie dla zachęty z puli ocen od A do F, dostałam D. Ten wynik kazał mi się zastanowić nad moim losem. Właściwie powinnam wrócić do kraju, ale to rozwiązanie wiązało się ze zwrotem kosztów poniesionych przez Kongres. Więc jednak pozostanę i ostro biorę się do nauki? Wybrałam to drugie i wygrałam. Z ostatnich egzaminów moi amerykańscy profesorowie mnie zwolnili, ale to zwolnienie „okupiłam” potwornie ciężką pracą. Za to SUKCES smakował podwójnie!
Trzy dni stałam na czele rządu japońskiej wyspy
Już po kilkudniowym pobycie w Japonii, zwrócili na mnie uwagę japońscy profesorowie. Pewnie dlatego, że zadawałam dziesiątki pytań. W ramach programu stażu przygotowana była trzydniowa gra symulacyjna, polegająca na zaplanowaniu dwudziestoletniego rozwoju japońskiej wyspy. Kierujący programem profesor zaproponował mi, wbrew wszelkim japońskim zasadom, zgodnie z którymi to mężczyzna jest najważniejszy, bym stanęła na czele rządu owej wyspy. Do współpracy miałam międzynarodowy zespół, a w nim ministra gospodarki, ministra ochrony środowiska, prezydentów czterech regionów i prezydentów stolic tych regionów. Wszystkie moje decyzje i decyzje moich partnerów wprowadzane były do komputera, w którym specjalny program weryfikował nasze decyzje, pokazując ich skutki gospodarcze, społeczne i środowiskowe. Ambitnie zaplanowałam wzrost gospodarczy na poziomie 8%, rozdzielając zgromadzone w budżecie państwa środki na poszczególne sektory życia mieszkańców. Rozdysponowane pieniądze otrzymywali ministrowie, którzy przekazywali je do regionów, gdzie z kolei gospodarze regionów wykorzystywali przyznane fundusze, w dużej części na wskazane cele. Po dziesięciu latach miałam prawo dokonać zmian w decyzjach, jeżeli uzyskane wyniki byłyby niezadowalające. W naszym przypadku, po analizie tego okresu, okazało się, że nie osiągamy wyznaczonego celu, czyli 8% wzrostu gospodarczego, a jedynie 6%. Dla tego też musiałam podjąć (niestety samodzielnie) kolejne decyzje, w jaki sposób dokonam podziału środków na kolejna lata i jakie zaproponuję rozwiązania prorozwojowe. Przez trzy dni miałam, jak to mówią amerykanie „motyle w brzuchu”, głowa bolała mnie od rana do wieczora. Ale prawie się udało. Po zmianach kolejne dziesięć lat przyniosło dalszy wzrost gospodarczy, niestety nie 8%, ale znacznie przekroczyliśmy 6%. Z wyniku profesor i cały zespół, z którym pracowałam był zadowolony. Ja zaś byłam szczęśliwa i dumna, że mogłam „rządzić krajem” w tak dobrym międzynarodowym towarzystwie i z tak dobrym skutkiem.